Dzisiaj
niespodzianka dla tych, którzy myśleli, że ten blog to typowy ołtarzyk egoizmu!
Chcę zwrócić Waszą uwagę na młodego prozaika z Częstochowy, aktualnie
podbijającego moje rodzinne miasto Wrocław - Kubę Barteckiego. Dzielenie
się atencją przychodzi mi w tym przypadku wyjątkowo łatwo z co najmniej dwóch
powodów. Po pierwsze, płodna twórczość literacka Kuby jest dowodem na to, że wiek
20+ nie jest usprawiedliwieniem dla ciągłego melanżu (Kuba robi sobie czasem
przerwy na pisanie) i odkładania myśli o przyszłości na nieokreślone „później”;
że motywacją do działania nie powinno być dopiero widmo kryzysu wieku
średniego! Wierzę, że gdyby wszyscy ludzie stosunkowo wcześnie odkrywali swoje życiowe
pasje, byliby dużo bardziej szczęśliwi. Bo pasja może być u innych TYM CZYMŚ, dla
czego tracimy głowę, apogeum czaru mężczyzny i najpiękniejszą ozdobą kobiety. A
po drugie, dobre rzeczy należy doceniać i rozpowszechniać. Po prostu. Dlatego teraz
all eyes on Kuba!
Jeśli
spodoba Wam się poniższy tekst (a spodoba się na pewno, jak się uważnie
wczytacie), zaglądajcie co niedzielę wieczorem na bloga Kuby pod adresem: www.wartotoczytac.blogspot.com
"Gra w klasy z Kubą"
Autor: Kuba Bartecki
"Mówi się, że zaczyna się
sezon na coś. Że z jednego sezonu przechodzimy, w zasadzie, do drugiego,
mimowolnie. Zatem cykl naszego życia to niekończąca się sekwencja sezonów. Toż
to nieprawda!
Do
czego zmierzam. Chciałoby się z miejsca zanegować moją tezę. Przecież mam w ł a d z ę
nad swoim życiem, pieprzę wszystko, pieprzę innych, pieprzę siebie,
pieprzę sekwencje, sezony, ale za to
s a m - moimi własnymi rękoma
(czy też innym, bardziej umięśnionym organem). Może to i prawda. Ale w takim
razie dlaczego stawiam ową (hipo)tezę? Bo w sumie, czy człowiek nie jest
dualnym tworem?
Mogę
się postawić zarówno w roli piewcy sezonowej wersji życia, jak i po drugiej
stronie barykady. Masz rację Kuba. Zaraz podniesie się larmo, że nadchodzą
Święta i wszystko zmieni swą szatę graficzną. Spadnie śnieg; malkontenci będą
pisać, że brakuje im ciepła. Wszyscy będą zmarzluchami. Od pewnego czasu
niemodnym jest lubienie Świąt, więc od ścian, drzew i ekranów będzie się
odbijało błoto rzucane zewsząd. No i jeszcze Kevin… I tak dalej, ad infinitum, do czasu zatopienia
Marzanny. A później przyjdzie wiosna. Będzie wrzask o roztapiający się śnieg. O
kolejne Święta, w trakcie których t r z
e b a socjalizować się z rodziną. Poza
tym egzaminy, szkoła albo praca. A przecież to już prawie ciepło, ale jednak za
zimno. Następnie nadchodzi lato. Następuje przeskok naszej planety o 180°, lub przeskoczenie na drugi tryb(?). Nagle brakuje
nam zimy. Upał jest nie do zniesienia. Nadeszły długo wyczekiwane wakacje.
Jedni mają je przez tydzień, a inni w zasadzie po tygodniu nie mają już co
robić. Marnujemy setki godzin na pierdołach, które wypełniają naszą głowę
(poszewkę) pierzem. Gwoli ścisłości – sztuczną, nienaturalną. No i, jakżeby
inaczej, wlewamy w siebie hektolitry alkoholu i kilogramy innych używek; z tym,
że to akurat robimy przez cały rok (alkohol i używki są poza tezą).
Niespodziewanie oziębia się. Wakacje się kończą. Nadchodzi powrót pluchy.
Marazm powraca. Gdzie to lato? Gdzie ta zima? Cykl za kilka miesięcy zamyka się
powrotem zimy.
To
tylko jeden rzut oka na sezon, bo przecież mamy różne, różniaste sezony w
trakcie roku. Sezony na polowanie. Sezony na grzyby. Sezony na premiery
seriali. Sezony sezonów.
Nie
masz racji, Kuba! Jakieś to paskudne generalizować, Generalizatorze. A może np.
ja nie podążam za sezonami. Sezonowcem nie jestem. Z sezonu na sezon coraz
bardziej się w tym utwierdzam. Nie noszę masek. Nie zakładam konwenansów (no
chyba, że w wolnych chwilach). Pomyśl. Możliwe, iż jestem tylko wyrywkiem
siebie. Tylko tym, co uda mi się w życiu wyłapać i zakodować jako w s p o m n i e n i e. Buduję siebie jako
zrębek swojego życia. Tylko to, co pozostało mi w głowie po ostatnich
dwudziestu jeden wiosnach. Może ostatni raz
b y ł e m trzy tygodnie temu,
kiedy to nachlałem się i zrobiłem coś głupiego, kiedy kupiłem bilet
dzieciakowi, który go nie miał i bał się kanarów, kiedy kupiłem sobie buty –
ale gdy je wyrzucę, króciutki rozdział mojego życia wyląduje na śmietniku.
Zastanów się. Może wróciłem, jestem właśnie dzisiaj albo za dwa tygodnie okaże
się, że nie było mnie przez pięć tygodni? Człowiek to taka wybrakowana paczka
puzzli – niby się to układa przez całe życie, kroczek po kroczku, kroczek po
kroczku, ale po jakimś czasie nudzi nam się układanie i odstawiamy puzzle na
„potem”. Gdy do nich wracamy mamy w głowie dwie myśli: 1. „Cholera, ale tego
dużo.” 2. „Zaraz, zaraz, czy ktoś mi nie podpierdzielił paru części?” I układamy
dalej. Porządkujemy – tak jak porządkuje się świat w trakcie dojrzewania –
elementy z wodą (bo chyba zawsze takie są w puzzlach), jakieś bryły, etc. W
końcu dochodzimy do wniosku, że trzeba to wreszcie ułożyć, ergo ślęczymy nad
tym godzinami i nagle okazuje się, że brakuje nam części, więc układanka będzie
niekompletna. Mimo wszystko wrzucamy ją w antyramę i wieszamy na ścianie, jako
pomnik. Niekiedy rzucamy w niego ziemią, przed zakopaniem. A reszta mnie to
właśnie to pierze, które wypełnia poszewkę mojego j a.
Nie
masz racji, Kuba. Zapewne jesteś z tych, którzy mają czelność marzyć. Zaraz
sprowadzimy twoje zdanie do absurdu – ad
absurdum. Wrzucimy cię do worka banału, bo przecież wszystko dziś jest
banałem. Oto nóż w serce twej tezy: w dzisiejszych czasach niemożliwym jest
kupić wybrakowaną paczkę puzzli. Tak, tak. Znaczy to ni mniej ni więcej, żeś
pajac i nie znasz obecnych realiów (…).
Kropla
drąży kamień nie siłą, lecz ciągłym kapaniem. Biorąc pod uwagę
wszechogarniający beton, ciężko będzie mi wydrążyć choćby odrobinkę. Ale jeśli
choć przez chwilkę zastanowiliście się nad tym, co napisałem, to znaczy, że
może jestem całkiem nienajgorszą kroplą? Albo po prostu nie znacie obecnych
realiów.
PS
W między czasie pobiłem się ze sobą kilkukrotnie, ale sam nie wiem, po której
byłem stronie."