Did curiosity kill The Ket? (Refleksje po obejrzeniu filmu „Jesteś Bogiem” w reżyserii Leszka Dawida)
niedziela, września 30, 2012
Do kina poszłam z nastawieniem mocno sceptycznym. Nie
dlatego, że wcześniej zrobiłam wywiad na temat tego filmu, kulis oraz przesłanek
jego powstania i nie podobały mi się jego rezultaty. Raczej dlatego, że sam temat
wydał mi się mocno komercyjny. Na potwierdzenie słuszności moich przypuszczeń wystarczy
przytoczyć statystyki - w 9 dni od premiery film zobaczyło już ponad 600
tysięcy osób. Biorąc pod uwagę liczbę widzów w weekend otwarcia "Jesteś
Bogiem" zajął trzecie miejsce w Polsce na przestrzeni ostatnich 20 lat po "Panu
Tadeuszu" oraz "Kochaj i tańcz".
Najlepszy debiut reżyserski lub drugi film: Leszek Dawid.
Najlepszy debiut aktorski: Marcin
Kowalczyk.
Najlepsza drugoplanowa rola męska: Dawid
Ogrodnik, Tomasz
Schuchardt.
Wschodząca gwiazda Elle: Marcin
Kowalczyk.
Gdynia oszalała, Złote Lwy tym razem w rytmie hip-hop…
Z drugiej strony, daleko mi do ekstremizmu w postaci odrzucania
czegoś, bo ma potencjał, by zdobyć popularność i jest za mało offowe. Jeśli
mnie coś interesuje, to nie ma siły, która mnie powstrzyma przed przystąpieniem
do badań empirycznych.
A byłam ciekawa,
w jaki sposób zostanie przedstawiona historia sprzed zaledwie kilku lat, której
większość bohaterów nadal żyje i działa w show businessie. Nie czarujmy się, głównie
z uwagi na Magika. Jeszcze niedawno to była taka nasza historia, nasza rapowa
legenda, nasza niepowetowana strata. Nas, ludzi urodzonych na początku lat
80-tych, dla których hardcore psycho rap, a potem hip-hop to było brzmienie naszego
pokolenia, nasz gówniarski bunt, nasza alternatywa dla muzyki, która wcześniej
za sprawą rodziców miała dla nas postać Led Zeppelinów, Black Sabbath czy
Beatlesów.
Tak naprawdę zdanie na ten temat miałam wyrobione jeszcze
przed obejrzeniem filmu, na samo hasło, że powstaje taki projekt. Seans go nie
zmienił, ale ogromny ładunek emocjonalny, który ten film w sobie niesie, wprowadził
mnie na chwilę w zadumę. Na tyle, że mimo późnej pory i dość chłodnej aury, wracaliśmy
z kumplem z kina pieszo i wymienialiśmy się wrażeniami przy (nie pierwszej i
nie ostatniej tego wieczoru) butelce piwa.
Zaczarował mnie
Marcin Kowalczyk w roli Magika. Jego spojrzenie i nie dający się zdefiniować wewnętrzny
spokój. To jego debiut na wielkim ekranie, a wykreował tak świetną, intrygującą
postać, że pod koniec filmu sama poczułam, jakbym straciła kogoś bliskiego. Bo
nic mnie tak w ludziach nie pociąga jak charyzma, a Magik był tutaj jej
uosobieniem. W przeciwieństwie do Marcina Kowalczyka, dwaj pozostali aktorzy
wcielający się w postaci członków Paktofoniki - Tomasz
Schuchardt i Dawid Ogrodnik – nie słuchali wcześniej hip-hopu
(sic!). Dlatego przygotowania do roli wymagały niejako nauczenia się nowego
języka, nowej energii i nowego swagu. W przypadku całej trójki wyszło całkiem
wiarygodnie, choć odgrywane samodzielnie sceny rapowania pozostawiają wiele do
życzenia (nie wiem, jak Was, ale mnie „Plus i Minus” w wykonaniu Kowalczyka na
klatce schodowej przeraziło). Ciekawe, tak swoją drogą, czy dwaj wyżej wspomniani
wkręcili się w klimaty rapowe na tyle, żeby w nich ZOSTAĆ. Co do jednego
nie mam wątpliwości – sprawili, że ja chciałabym choć na chwilę do tamtych vajbów
WRÓCIĆ. Do siebie sprzed tych
pieprzonych 10 lat, kiedy najbardziej na świecie liczyła się szczerość, a każde
działanie wynikało z potrzeby serca i angażowało je w 100%...
Pamiętam jedną
domówkę na Kozanowie, jeszcze w czasach liceum, kilka tygodni po premierze „Kinematografii”,
kiedy przez pół nocy paliliśmy i słuchaliśmy wyłącznie tego krążka. W kółko, do
momentu, w którym znaliśmy wszystkie kawałki tak dobrze, że wydawało nam się,
że płyta ma góra 25 minut. I to wspomnienie, które wróciło za sprawą filmu,
sprawiło, że poczułam się… staro, haha. To lekko niepokojące, jak myślisz o
wydarzeniu czy okresie w swoim życiu i potrafisz jeszcze przywołać jego
dokładny obraz, strzępy rozmów czy zapach ulubionej kurtki, którą miałeś wtedy
na sobie. A potem zdajesz sobie sprawę, że to było dekadę temu! I jeszcze ten
motyw w filmie ze stacjami muzycznymi, na których w tamtych czasach leciał niemiecki
hip-hop. Dobrze pamiętam, jak sama go wtedy przez chwilę słuchałam i niezdrową
fascynacją wszystkich koleżanek Samym Deluxem, heh. Jedno mi na pewno z tamtych
czasów zostało. Do dzisiaj potrafię relaksować się słuchając muzyki i nie
myśląc o niczym innym poza nią.
Przede wszystkim zaintrygował mnie fakt, że ktoś się
zainteresował zajawką młodego pokolenia (mam na myśli ostatnie roczniki
wychowane na wartościach, a nie te od jak-mi-kupisz-jeansy-to-zrobię-ci-loda i „słoneczka”).
Zupełnie jakby film stworzył ktoś, kto sam się tym kiedyś jarał, a dziś może o
tym opowiedzieć, bo skończył filmówkę. Z drugiej strony przekonanie reżysera,
że ten film pomoże starszemu pokoleniu zrozumieć fascynację młodszego tą „pełną
wulgaryzmów i pozbawioną melodii” muzyką jest niepoprawnie optymistyczne.
Choćby dlatego, że trochę się spóźnił, bo dzisiaj hip-hop już taki nie jest... Odniosłam
wrażenie, że zadaniem filmu było między innymi odczarowanie wizerunku hip-hopu
znanego z mediów, pokazujących pijaną i naćpaną młodzież w szerokich spodniach
wszczynającą bójki pod monopolem albo okupującą osiedlowe ławki. Na tej
płaszczyźnie mnie nie przekonał. Szczerze, to mam wyje*ane na to, jak inni
postrzegają tę subkulturę. Byłam jej częścią od lat, uczyłam się jeździć na
desce, tagować, latałam z kolegami writerami na graffiti jamy, na oczepinach w
liceum zamiast śpiewać Backstreet Boysów jak reszta, rymowałam przerobiony kawałek
wrocławskiego Syndykatu (śmiech), weekendy spędzałam na melanżach, a nie w
dyskotekach. To jest styl życia, a nie organizacja członkowska, która wymaga
zakreślonych na szeroką skalę działań marketingowych i PR-owych. Kropka.
Należy pamiętać, że mamy tu do czynienia z filmem
fabularnym, a nie dokumentem. Powinni to sobie wbić do głowy zwłaszcza
najmłodsi widzowie, którzy poznali PFK na długo po jej rozwiązaniu oraz osoby
wspomniane w filmie i niezadowolone ze sposobu, w jaki to zrobiono. Nie
szufladkujmy też Magika, jako kogoś, kto zawsze sępił szlugi, Rahima jako tego,
co miał hajsu „tyle, co na bilet”, a Fokusa „zero” (śmiech).
Jeśli film ten ogląda trzydziesto-, czterdziestoparolatek,
który nigdy nie słuchał takiej muzyki i nie zna legendy Magika, to
prawdopodobnie widzi historię trzech dzieciaków ogarniętych pasją do muzyki,
którzy na przekór wszystkiemu starają się zrealizować swoje marzenia. Być może
kilkorgu rodzicom, zaciągniętym do kina, uświadomi, jak ogromną rolę mogą i
powinni odgrywać w życiu swoich nastoletnich dzieci, poszukujących własnej
drogi. Kora Jackowska ostatnio trochę pojechała po bandzie mówiąc, że jak ktoś
nie czyta książek, to bierze narkotyki, ale jedno jest pewne - jeśli umysł
człowieka nie jest ogarnięty pasją, to człowiek może stracić głowę dla
czegokolwiek.
Teorii na temat
przyczyn samobójstwa Magika znam kilka – od skutków udawania choroby
psychicznej w celu uniknięcia służby wojskowej po narkotyki halucynogenne. Ten
temat w filmie jest przedstawiony w taki sposób, że trudno się nie złapać za
głowę i nie pomyśleć, że to niemożliwe, że TYLKO TO go pchnęło do ostateczności.
Każdemu jest czasem ciężko, przychodzi zwątpienie, chandra, sprawy osobiste,
zawodowe i wszystkie inne zaczynają się komplikować. Albo totalnie piep**yć. Ale
to, że chwilowo sami nie widzimy rozwiązania, nie znaczy, że ono nie istnieje. Kwintesencją
zaszczucia i tragicznych skutków odcięcia się od świata w obliczu problemu był
dla mnie zawsze „Dług” Krzysztofa Krazuego. Ale „Jesteś Bogiem” też mi dało do
myślenia. Poczułam… wdzięczność. Jestem szczęściarą, że mam tych kilka bliskich
osób, które nigdy nie dopuszczają do tego, żeby moja bliźniacza melancholia
przekroczyła granicę, za którą zaczyna się psychoza maniakalno-depresyjna. Dziękuję…;)
Nie mogę powiedzieć, że film jest wybitny. Zdarzały się
momenty, kiedy czułam się znudzona. Niektóre sceny były niepotrzebne, inne za
długie. Nie zrozumcie mnie źle, nie oczekiwałam fajerwerków, prawdziwe życie
jest właśnie takie – większość z nas musi po prostu ciężko pracować na to, kim
jest i co ma. Zamiast życia na tacy dostaje tacę, z którą lata, żeby mieć na
życie. Może gdybym miała mniejszą wiedzę na temat procesu tworzenia muzyki,
spojrzałabym na to z większym entuzjazmem. Ale film obejrzany, Ket żyje, ciekawość
go nie zgubiła, chyba można więc się do kina wybrać;) Umówmy się, ostatni polski film, o którym wszyscy tak
żywo dyskutowali to „Kac Wawa” (śmiech).
Wracając jeszcze do szalejącej popularności filmu i
Paktofoniki. Nie podzielam ataku na osoby, które stały się fanami PFK po
obejrzeniu filmu. To chyba wynik zazdrości, że mainstream wdziera się w czyjeś
undergroundowe wspomnienia i dotyka legendy naszego pokolenia. Niech słuchają,
w czym to komu przeszkadza? Że będą się uważać za ekspertów, choć Ty słuchałeś
ich jako pierwszy? Jeśli coś zasługuje na uznanie czy szacunek, dlaczego go nie
okazywać? A że wielu spośród zdeklarowanych przez kliknięcie „lubię to” fanów
danego artysty to fikcja, to już inna sprawa. Przekonał się o tym ostatnio boleśnie
choćby Pezet.. Zasada numer jeden – nie przejmuj się rzeczami, na które nie
masz wpływu.
Nie ma się też co dziwić, że przybliżenie historii
Magika, także sam sposób, w jaki ta historia została opowiedziana, przysporzy
mu wielu sympatyków (który fan 2Paca nie spojrzał przychylnym okiem na Biggiego
po premierze filmu „Notorious”??). Wszelki kontakt odbiorcy z uosobieniem
twórczości, którą podziwia i z którą się utożsamia, a więc z artystą, jest nie
lada przeżyciem. Nic tak nie wzmacnia więzi łączącej słuchacza z muzykiem jak
udział w jego koncercie, możliwość zbliżenia się do niego na odległość kilku
metrów, a co dopiero krótkiej choćby rozmowy. W oparciu o podobny mechanizm
psychologiczny kandydaci na prezydenta Stanów Zjednoczonych zjeżdżają cały kraj
prześcigając się w liczbie uściśniętych dłoni. Mam tylko nadzieję, że w
najbliższych latach na fali popularności tego filmu nie powstaną kolejne o
życiu innych polskich raperów… Skoro podkreślają, że do zaoferowania fanom mają
swoją muzykę, a nie siebie i swoje życie prywatne, to niech tak zostanie.
Kończąc. Śmierć ma w sobie coś z magii. 2 Pac, Notorious B.I.G.,
Big L, dalej Jimmy Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison, Kurt Cobain, Amy
Winehouse z tzw. Klubu 27, a w Polsce Magik. Ludzie czczą młodo i tragicznie
zmarłych artystów i przypisują im, oprócz geniuszu, niezliczoną ilość innych cnót.
Abstrahuję w tym momencie od tego, że znamy mnóstwo historii gwiazd, które
przeżyły własną legendę i skończyły życie lub właśnie je kończą jako obiekt
kpin lub głębokiego współczucia dla
zmarnowanego talentu. Po prostu jesteśmy
tak skonstruowani, że podziwiamy ludzi, którzy w pełni poświęcili się realizacji
swoich marzeń i pasji. Jakby przerażała nas myśl, że i nasze życie mogłoby się tak
nagle urwać i że zostawilibyśmy za sobą tyle niezrealizowanych planów. Mówiąc o
tych ludziach zapewniamy im nieśmiertelność i trochę też sobie wymówkę, że nie
walczymy o własną.
0 komentarze