Trudna sztuka kompromisu (The difficult art of give-and-take)

niedziela, kwietnia 14, 2013

*Scroll down for the English version*


„Kompromis (z łaciny compromissum – coś wzajemnie obiecanego), proces osiągania porozumień pomiędzy stronami dążącymi do rozbieżnych celów. Kompromis osiągany jest dzięki obopólnym ustępstwom lub poprzez tylko częściową realizację stojących w konflikcie interesów i wartości.”
 

Nie mam w zwyczaju przytaczać w swoich felietonach definicji, ale wyjaśnienie znaczenia słowa „kompromis” jest kluczowe dla zrozumienia istoty niniejszych rozważań. Każdemu z was wydaje się to oczywiste, dopóki rozważamy w makroskali, np. społeczeństwa – jeśli partia, która zwycięża w wyborach, jest zmuszona poszukać koalicjanta, to aby zyskać jego lojalność, musi mu zapewnić kilka kluczowych tek ministerialnych. Quid pro quo. Sprawa ma się jednak inaczej, gdy mowa o naszych związkach. Nagle jakoś dziwnie kompromis staje się tożsamy z kapitulacją.
Jak daleko można się posunąć w dopasowywaniu do partnera? Kiedy kończy się konieczne „docieranie” a zaczyna radykalna zmiana? Granica jest bardzo płynna i bardzo indywidualna. Można: spotykać się ze znajomymi, których nie znosisz, w knajpie, w której drzwi do toalety otwierasz nogą albo w ich domu, w którym całą uwagę skupiasz na tym, żeby ich kot, który próbuje cię zdominować, nie poszarpał pazurami prosto z kuwety twojej nowej bluzki; spotykać się ze znajomymi, którzy ciebie nie znoszą i wykorzystują każdą okazję, żeby zapytać, co słychać u jego ex; obejrzeć po raz setny „Gwiezdne Wojny” zamiast wreszcie „Trzech kolorów” Kieślowskiego (choć w sumie tę część o przemianie Anakina mogłabym zobaczyć jeszcze kilka razy!) Ale czy: spędzanie wszystkich świąt osobno albo u jego rodziców, bo on nie wyobraża sobie nie być wtedy z mamą; wymuszanie określonego zachowania w drodze szantażu emocjonalnego (oby tylko!); namawianie do zmiany wizerunku, żeby bardziej przypominać jego lub jej ulubioną gwiazdę filmową albo zgoda na przyjaźnienie się z byłym partnerem są jeszcze w porządku?



Związek dwóch niezależnych jednostek powinien być dążeniem do zachowania równowagi sił. Osoby o dominującym charakterze i podobnym temperamencie będą się starały o związek partnerski. Z jednej strony wiedzą, że silny partner i tak nie da się podporządkować, z drugiej – wcale by tego nie chciały, bo osoba uległa to szybko nudząca się zdobycz, a nie długotrwałe, ekscytujące wyzwanie. Partner z charyzmą to marzenie. Od kogoś, kto generuje energię, która napędza jego samego i innych do działania, można się wiele nauczyć. Ale przede wszystkim jest on doskonałą mobilizacją do doskonalenia samego siebie. Tylko nie jest to opcja dla idiotów - wolna wola nie działa dobrze bez użycia mózgu.
Niestety mam wrażenie, że najczęstszy model to taki, w którym kobiety zakochują się w mężczyźnie i starają podporządkować jego woli. Mają w sobie taki gen uległości (słabszy lub silniejszy u poszczególnych jednostek, zależny od charakteru, pochodzenia, kapitału kulturowego, dnia cyklu miesiączki itd.), który każe im wierzyć, że powinny się zgadzać z mężczyzną, którego kochają, we wszystkich kwestiach i przystawać na jego prośby, bo tylko tak mogą go przy sobie zatrzymać. I za każdym razem, kiedy partner zdradza inne potrzeby niż one, wpadają w panikę i zamiast szczerego dialogu, rozpoczyna się intensywny proces wmawiania sobie, że one jednak też od zaaaawsze pragnęły tego samego, co on. Kobietę, która zaperzyła się na tę uwagę i uważa ją za seksistowską, najpewniej prawda ukłuła w oczy.
Większość ludzi ma głęboko zakorzenioną potrzebę zmieniania swojego partnera. Jakby ich spełnienie w życiu zależało wyłącznie od sukcesów w dziedzinie psychoanalizy i wywierania wpływu. Za wszelką cenę starają się przekonać drugą stronę do własnego punktu widzenia i wmówić jej, że dotychczas błędnie określała swoje potrzeby i cele. Bo to oni posiadają wiedzę absolutną i kluczem do szczęścia jest bezwzględne im posłuszeństwo. W idealnych okolicznościach wiążemy się z kimś, kto owszem, jest do nas podobny, ale również ma coś, czego sami nie mamy, a chcielibyśmy posiadać. Nie brakuje jednostek (tak, bardzo często płci żeńskiej), które, zwykle z zazdrości, starają się uczynić partnera bardziej nudnym – mniej towarzyskim, rzadziej wychodzącym z domu, grającym w szachy lub klejącym modele samolotów. A potem same się nim nudzą, tracą do niego szacunek i zachodzą w głowę, gdzie się podział tamten przystojny dowcipniś, w którym się zakochały.
Stałe uleganie woli drugiej strony prowadzi do rozmywania własnego ja. Nie mówię tylko o tłumieniu ego, bo to, że odpowiednie zarządzanie nim może przynieść wyłącznie pozytywne efekty to inna historia. Osoba, która przestaje realizować własne potrzeby w procesie podporządkowywanie się partnerowi, staje się miałka i traci swój początkowy kapitał polegający na byciu kimś innym, intrygującym. W takich okolicznościach rozstania są wyjątkowo dramatyczne. Porzucona osoba czuje się „oszukana”, że robiła wszystko, co (według niej) należało, żeby spodobać się drugiej stronie. A to naprawdę nie tędy droga! Przede wszystkim nikt jej o to nie prosił. I wpada histerię, bo nie wie, co z nowym, skrojonym na miarę sobą zrobić. Odrzucenie kilku ostatnio przybranych masek i podróż w głąb siebie mogą nie być łatwe, ale brnięcie w kolejne cudze wcielenia może się źle skończyć. Nie wolno na siłę próbować komuś udowodnić swojej wartości. Jesteśmy warci dokładnie tyle, ile sami wierzymy, że jesteśmy warci.  Pamiętajcie, że wielu ludzi pojawia się w naszym życiu i po pewnym czasie z niego znika. A my zostajemy sami ze sobą i powinniśmy zadbać o to, żeby w każdym momencie czuć, że działamy w zgodzie z własnym sumieniem i wartościami. Nawet jeśli oznacza to utratę kogoś, kogo uważaliśmy za bliską osobę. Jeśli ona odrzuca któreś z naszych kardynalnych zasad, najzwyczajniej w świecie oznacza to zielone światło, żeby szukać dalej. Bo po rozstaniu powinniśmy czuć albo ulgę, albo przejmujący ból, a nie pogardę dla samego siebie. 


Rozpadu związku nie powinno się co do zasady rozpatrywać w kategoriach porażki. Czasem to prawdziwe błogosławieństwo! Kiedy po kilku miesiącach przestają szaleć endorfiny i okazuje się, że poza tym nic dwóch osób nie łączy, może lepiej podziękować sobie za wspólnie spędzony czas i iść dalej? Jednym z najgłupszych zjawisk na świecie jest kurczowe trwanie w dysfunkcjonalnych związkach. Ludzie wolą na siłę próbować zmienić drugą osobę niż uznać istniejący brak kompatybilności i pozwolić jej odejść. Tracą całą energię na coraz bardziej desperackie próby wychowania sobie sługusa, zamiast skierować ją na optymalny i najważniejszy w swoim życiu target – samego siebie. Po co kopać się z koniem? Lepiej pocierpieć tęsknotę, odrzucenie, rozczarowanie. To potrwa kilka tygodni, miesięcy, ale kiedyś się skończy. Wyciągniemy (w wersji optymistycznej) wnioski i będziemy bardziej wyczuleni na pewne kwestie dobierając następnego partnera. A kontynuowanie podkopywania poczucia własnej wartości, inwestowanie w związek, w którym nie czujemy się szczęśliwi i, często niesłusznie, zaczynamy szukać winy w sobie, to prawdopodobnie najgorsza rzecz jaką możemy sobie zafundować. Nie prezenty urodzinowe, wakacje i weekendowe imprezy będą największym kosztem, ale właśnie utrata wiary w siebie. W ostatecznym rozrachunku takiego związku po stronie „ma” będzie: „doła”, a „winien”: „sam sobie”.
A co jeśli dwie osoby się kochają, chcą być razem, a mimo tego, z upływem czasu coś w ich związku zaczyna się psuć? Próba naprawienia relacji nie polega, moim zdaniem, na kapitulacji jednej ze stron, ale właśnie na kompromisie. Jeśli okaże się, że związek wymaga remontu generalnego, proponuję przeprowadzić kalkulację rodem z branży budowlanej – oczywiście, jak ktoś się uprze, można próbować łatać prowizorycznie istniejące dziury , a potem czekać na kolejne pęknięcia. Ale bardziej opłaca się i po prostu łatwiej jest zburzyć ruinę i postawić w jej miejsce coś nowego, na solidnych fundamentach. Zwolenników konserwacji zabytków ku przestrodze odsyłam do przykładu Cecilii Gimenez.
A może Lenin miał rację mówiąc, że „każdy kompromis jest zgniły”. Bo ja wiem, że inni mają swoje potrzeby. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie może być zawsze tak, jak ja chcę! ;) Kompromis nie prowadzi przecież do najbardziej efektywnego rozwiązania, zwykle każdy musi z czegoś zrezygnować. Może się też zdarzyć, że żaden z partnerów nie będzie na końcu zadowolony z wynegocjowanego rozwiązania. Ale z drugiej strony to uczy ludzi rozmawiać ze sobą, artykułować swoje potrzeby i udowadnia, że nam na kimś zależy dużo bardziej niż bukiet kwiatów na rocznicę. Od nas zależy, czy uznamy, że warto trochę spuścić z tonu i ściągnąć lejce swojej galopującej pysze. Podejmując decyzję, miejmy z tyłu głowy myśl, że podobno samemu idzie się szybciej, ale razem można zajść dalej. 



The difficult art of give-and-take


"Compromise (Latin: compromissum - something promised to each other), the process of reaching agreements between the parties pursuing divergent goals. A compromise is reached through mutual concessions, or by only partial implementation of interests and values in conflict."

I don’t usually quote definitions in my papers, but explaining the meaning of "compromise" is crucial to understand the nature of these considerations. To each of you it seems obvious, as long as we ponder in a macro scale, such as the society - if the winning political party is forced to seek coalition partner, in order to gain his loyalty, it must grant him some key ministerial portfolios. Quid pro quo. But things are different when it comes to our relationships. Suddenly, a compromise equals capitulation.


How far one can go in matching the partner? Where is the line between getting used to each other and a radical change? With no doubt it’s very blurry and very individual. You can: meet friends, whom you hate, in a pub, where you need to use your leg to open the bathroom door; or in their house where you focus all of your attention on their cat, which on its quest to dominate you, is ripping your new blouse with its straight-from-its-tray claws; meet up with his friends who hate you and take every opportunity to ask him what's up with his ex; watch "Star Wars" for the hundredth time instead of finally seeing classics like "Three Colors" by Kieslowski (though I could see the episode with Anakin's transformation a few more times!). But: is spending every holiday separately or with his parents because he can’t imagine not to be with his mother at that time; forcing certain behavior through emotional blackmail (hopefully only the emotional one!); encouraging you to change your image to look more like his favorite movie star, or consent on partner’s friendship with his or her ex, still okay? 
The relation of two independent people should be a striving to maintain a balance of power. Two individuals with a dominant character and a similar temperament will seek a partnership. On one hand, they know that a strong partner, will not subordinate to them anyway, on the other – they wouldn’t even want this, because submissive person is just another trophy, and not a long-term, exciting challenge. A charismatic partner is a dream one. From someone who generates energy that drives him and others to act, you can learn a lot. But above all, it’s a great mobilization to improve oneself. Unfortunately, this is not an option for dummies - free will doesn’t work well without using the brain.
Sadly, I think that the most common model is woman falling in love with a man and trying to conform to his will. Women seem to have some kind of a submissive gene (which is weaker or stronger, depending on her personality, origin, social capital, day of the menstrual cycle, etc.), which makes them believe that they should agree with the man they love in all matters and conform to his requests, because this is the only way to keep him around. And every time their partner shows distinct needs, they panic and over a genuine dialogue they choose making themselves believe that they have aaaaalways wanted the same thing he has. To all women who feel indignant with these words and find them sexist, the greater the truth, the grater the libel, huh?
Most people have a deep-rooted need to change their partners. As if their fulfillment in life depended solely on achievements in the field of psychoanalysis and influence. At all costs they try to convince the other side to their own point of view, and to make her realize that so far she has been wrong in identifying her needs and goals. Because they have absolute knowledge and the key to happiness is to give them absolute obedience. Under ideal circumstances, we associate with person who is similar to us, but also has something we don’t have, hence we would like to. There is a lot of people (yes, very often female) who, usually out of jealousy, try to make their partner more boring - less sociable, going out less, and playing chess or building plastic model airplanes more. And then they get bored with the beloved, lose respect for them, and start to wonder, where's that handsome guy (or a beauty) with exceptional sense of humor, they felt in love with.
Continuous submitting to partner’s will leads to blurring of one’s self. I'm not only talking about the suppression of ego - in fact, its appropriate management can bring positive results, but that’s a different story. Someone who chooses submission to partner over fulfillment of his own needs becomes featureless and therefore loses its initial capital of being “something else”, someone intriguing. In such circumstances, breakups are most dramatic. Abandoned person feels "betrayed" because in her opinion she did everything to attract the other side. The thing is… that’s really not the way it works! First of all, no one has asked for it! And such a person gets hysterical, because she doesn’t know what to do with the new, made to measure of ex, self. Taking off the recently put on masks and return to one's true self may not be easy, but on the other hand, adding next ones, can end badly, too. Give up desperate attempts to prove your worth to the others. We are worth as much as we believe we are. Always keep in mind that people come in our lives and they go. And we are left with ourselves, so we have to make sure that at any time we act in harmony with our conscience and values. Even if it means letting go of a close person. If she rejects any of our cardinal rules, it simply means we should let her go and move on. Because after breaking up one should feel a relief or poignant pain, rather than self-contempt.

Relationship breakdown should not, in principle, be considered in terms of failure. Sometimes it might be a real blessing! When after a few months of wallowing in endorphins it turns out that the chemical reaction was the only thing two people had in common, maybe it’s better to thank each other for the time spent together and to move on? One of the most ridiculous phenomena in the world is people’s tendency to remain in dysfunctional relationships. People will rather try to force other person to change than acknowledge lack of compatibility and let her go. They lose their energy for more and more desperate attempts to train a servant, instead of directing it to the optimum and most important target in their lives - themselves. Why banging one's head against a brick wall? However difficult it may sound, it’s actually better to suffer longing, rejection or disappointment. It will take a few weeks, months, but it will eventually come to an end. We will draw conclusions (in the optimistic scenario) and we will be more sensitive to certain issues entering into another relationship. Whereas continuous undermining of self-esteem, investing in a relation which does not make us happy and looking for fault in ourselves (often wrongly), is probably the worst fate we can have at our own request. Not the birthday gifts, vacation, nor going out on weekends, but that loss of self-confidence will be the greatest cost to bear. And at the end of the day, we will be the ones to blame.
 What if two people love each other, want to be together, but over time things between them aren’t going as well as they wish? In my opinion, efforts to fix a relationship, should take aim at the compromise, not surrender of one of the parties. If it turns out that it requires a general overhaul, I suggest to carry out a calculation straight from the construction industry - of course, if someone is stubborn, he can try a makeshift repair of the existing gaps, and then just wait for another breaks. But it’s cheaper and easier to pull down the ruins and build something new on solid foundations instead. Historic preservation supporters should keep in mind the notorious example of Cecilia Gimenez.
 Ormaybe Lenin was right saying that every compromise is a rotten one. Although I acknowledge that other people have their own needs, I just don’t understand why it can’t always be my way! ;) Obviously compromise doesn’t guarantee the most effective solution, usually each side has to give up on something. It’s also possible that none of the partners will be happy with outcome of the negotiations. But on the other hand, it teaches people to talk, to articulate their needs, and it proves that we care about someone a lot more than a bunch of flowers on the anniversary. One must decide individually on whether it’s worth to come down a peg and pull the reins of his unbridled pride. Before making the decision, remember what they say - if you want to go fast, go alone, if you want to go further, go together.
 

You Might Also Like

0 komentarze

Subscribe