My tu gadu gadu, a pół ch**a w dupie [While chatting away]

piątek, sierpnia 17, 2012

*Scroll down for the English version*

Na temat odpowiedzialności artysty za nadawany do odbiorcy przekaz odbyła się już niejedna dyskusja. Ich burzliwość i brak rozstrzygnięcia plasuje ten temat na czarnej liście towarzyskich pogawędek obok opcji politycznej, stosunku do kościoła katolickiego, adopcji w związkach homoseksualnych czy wyższości PES nad FIFA. Wcale jednak nie tak wysoko, jak być może na to zasługuje.

Człowiek kształtuje swój światopogląd oczywiście na podstawie wiedzy przekazywanej mu przez rodziców, w toku edukacji (w wersji optymistycznej również z przeczytanych książek, w pesymistycznej - z Pudelka), na co dzień z informacji serwowanych w kolorowej pigułce przez telewizję i, co być może ma największą siłę oddziaływania, opinii głoszonych przez uznane przez niego autorytety. Zapewne myśli niejednego czytelnika popłynęły teraz w kierunku pani od polskiego i deklamowania inwokacji z „Pana Tadeusza” w dusznej majowej sali lekcyjnej, ale dziś nie o banałach. Muzyka! Kto by pomyślał! W porządku, nie dla każdego ma tak ogromne znaczenie, posunę się wręcz do stwierdzenia, że maleje ono z wiekiem. Ale nie można go nie doceniać. Przeciętny człowiek (w tym targecie nie mieszczą się fanki Justina Bibera i fanatycy techno), uważa muzykę za przyjemną formę rozrywki – posłuchać w domu przy sprzątaniu, włączyć na domówce na ewentualność niezręcznej ciszy, pojechać na koncert w ramach odpoczynku od żony z małym dzieckiem itd. Efekt ten nasila się w przypadku muzyki zagranicznej. Możemy nie znać języka angielskiego (młode pokolenie krzywi się z niesmakiem, starsze wali się pierś i klnie po rosyjsku), a cieszyć się ładną piosenką amerykańskiej gwiazdy pop, ruszać biodrami do skocznego rytmu a pod prysznicem onomatopeicznie zdzierać gardło na refrenie („tulibudibu dałczju”). Ale właśnie w przypadku młodszego pokolenia, biegle władającego serialowym angielskim, ryzyko związane z przekazem nabiera realnych kształtów. Muzyka to nie tylko rozrywka, ale doskonałe narzędzie wywierania wpływu. Może nawet nie być wykorzystywane świadomie, bo nie czarujmy się, ale artyści często sami się nie zastanawiają nad tym, jak ich słowa mogą zostać odebrane, a co najwyżej dbają o to, by chociaż pojedynczy rym skleić. Ale muzyka, tak jak sport, może wywoływać bardzo silne fascynacje. Pobudki są drugorzędne – wielka nieskończona miłość do artysty może się zacząć od utożsamiania się z opisywaną przez niego nieszczęśliwą miłością, szczęśliwą miłością, wakacyjną miłością, miłością własną itp., itd. I to właśnie ta kosmiczna nić porozumienia, a nie zachwyt dla producenta utworów, będzie stanowić jej trzon. Ale może ją też wzbudzić po prostu kilka przyjemnych dla ucha melodii, które odsłuchane odpowiednią liczbę razy uruchomią proces turbotransformacji z tupacza nóżką w śledzącego-każdy-przejaw-życia-idola psychofana. Sprzężenie zwrotne występuje i kropka. A artysta ma prawo do wolności słowa i wyrażania siebie, do własnej wizji świata i odrobiny, a nawet nieskończonej ilości, fantazji. Może się słowem bawić, nie musi nieść go z misją niczym kaganek oświaty. Dla wielu najważniejsze jest śpiewanie i sam proces twórczy. Jedyny efekt, jaki ich interesuje, to wysokość wpływów ze sprzedaży płyt, z koncertów i rywalizacja z kolegami w branży o miejsce na OLIS-ie. Artysta widzi, że rzesze fanów ubierają się jak on, zasypują go tysiącami wiadomości i milionami lajków na fejsie i albo go to cieszy albo drażni. Nie poczuwa się raczej do odpowiedzialności za to, że młodzież w lot chwyta pewne hasła. Nie zapominajmy, że on również tworzy w jakimś stanie emocjonalnym, w danym momencie swojego życia i pod wpływem różnorakich bodźców. Może za kilka dni mu przejdzie, a słuchacz stokrotnie przeanalizuje nagranie i już na dobre obierze drogę pogardy do kobiet, bo przecież wszystkie to zdradliwe k… . Między Bogiem a prawdą, nie ma nad czym rozprawiać póki mówimy o promowaniu jedynego właściwego rodzaju muzyki, dziedziny sportu, modnych miejsc czy stylówki. Jeżeli proponuje nam się czerpanie z życia garściami, rozwijanie pasji a nie kserowanie pasjami materiałów na uczelni, to jeszcze pół biedy. Problem zaczyna się w momencie, kiedy przekaz podważa naturalny porządek wszechświata i podstawowy podział na to co dobre i co złe. Kiedy jing-jang zlewa się w szarą breję pozbawioną wyrazu. Nasza kultura zachodnia i tak jest pierwsza na liście do upadku, bo całą swą energię i rozpęd kieruje na relatywizm i nijakość. Jej pierwszym postulatem jest odrzucenie wszelkich dotychczas wyznawanych wartości i zasad na rzecz wolności jednostki, słowa, wyboru, bez głębszej refleksji nad przesłankami, dla których przez ostatnich kilka tysięcy lat nasi przodkowie starali się te wartości i zasady ustalić. Szczególnym przykładem, o którym chcę napisać, jest twórczość dwojga młodych artystów zza oceanu, którzy byli jednym z ważniejszych objawień 2011 – pierwsze w nich w pewnych środowiskach, zdecydowanie poza mainstreamem, a drugie z pełnym rozmachem, jak na ładne aka zrobione dziewczę przystało. Mowa o The Weeknd i Lanie-Silikonowe Usta-Del Rey. Pierwsze z nich to dwudziestojednolatek z Kanady, który ma w swoim dorobku dopiero 3 mixtape’y wydane w 2011 roku, drugie to dwudziestosześcioletnia córka milionera z dopracowanym wizerunkiem seksbomby z lat 60-tych i dwoma już albumami studyjnymi „Lana del Rey” i "Born to Die". Analiza porównawcza tych dwóch postaci byłaby nader interesująca, ale intryguje mnie szczególnie jeden aspekt wspólny: pokazanie świata używek jako coś zupełnie naturalnego i opisywanie swoich młodzieńczych doświadczeń w relacjach damsko-męskich przez pryzmat alkoholu i narkotyków. O ile LDR zapewne przyjęła taki pomysł na własną promocję, o tyle wszystko wskazuje na to, że The Weeknd zwyczajnie zdaje relację ze swoich niekończących się imprez, zupełnie jak niegdyś zwykł to robić Charles Bukowski. Nie twierdzę, że zachęcają wprost do rozpusty. Ale chcąc nie chcąc ją propagują. Osobiście przeżyłam okres niezdrowej fascynacji The Weeknd, czemu jednoznaczny wyraz dałam w peanie na cześć jego pierwszego mixtape’u (»You Wanna Be High For This«: The Weeknd. »House of Balloons« - wrzucam ten tekst na bloga, bo choć archiwalny, fani The Weeknd uznają go za ciekawy, a tych, którzy nie mieli wcześniej z nim styczności, może zachęci do przesłuchania). On nie namawia do spożycia, ale maluje słowem i zmysłowymi wokalizami tak cudowny obraz świata bez trosk i zmartwień dnia codziennego, że ze wszystkich sił chcemy tak samo. Muzyka o pieprzeniu i ćpaniu do pieprzenia i ćpania. Wszyscy tak robią, czemu ja miałbym nie spróbować? Z taką promocją ciężko będzie konkurować szkolnej pani psycholog w kwiecistej spódnicy do ziemi i kolorowych okularach, która przyjedzie w niewiarygodnie nudny sposób opowiadać Waszym dzieciom i młodszemu rodzeństwu o szkodliwości narkotyków. Jak wytłumaczyć osobie, która dopiero uczy się relacji z płcią przeciwną, że no, po prostu tak wyszło, że właściwa jest monogamia, a kobiety zasługują na szacunek, jeżeli kolejny artysta gorąco zapewnia, że częsta zmiana partnerek seksualnych eliminuje problem ewentualnych komplikacji przy dłuższej znajomości i konieczność wypracowywania kompromisów? LDR opowiada z kolei o miłości wyłącznie toksycznej, opisuje słabe, uległe kobiety, podporządkowujące się mężczyźnie kosztem szacunku do samych siebie, którego i później od rzeczonych kochanków nie doświadczają. Nietrudno latorośli nabrać przekonania, że prawdziwa miłość to nic więcej jak życie u boku zapijaczonego macho, który między kolejnymi celnie wymierzonymi policzkami sypie jej precyzyjne kreski z koksu. A narkotyki klasy A to już nie to samo, co jaranie gibonów na osiedlowej ławce. Nie czarujmy się – marihuana muli, prawdziwe zagrożenie dla zdrowia i samoświadomości stanowią nadużywane twarde narkotyki i alkohol.

Zastanawia przede wszystkim źródło popularności tego nurtu. Oczywiście nigdy nie brakowało artystów-buntowników, których równie dobrze znamy z ich muzyki jak i ekscesów. Ale mam wrażenie, że do pewnego momentu było tak, że nie musieli rozpoczynać każdej zwrotki informacją o tym, jakimi środkami są w danym momencie odurzeni. To prawie jak otwarcie kolejnego aktu w dekadenckim dramacie. Nie byłoby to takie alarmujące, gdyby dramat ów ostał się na półce kilku desperatów. Trudno jednak pozostać obojętnym, gdy taki swoisty tętniak mózgu staje się atrakcyjny dla znanych i lubianych (zwłaszcza przez młodzież) gwiazd dużo większego formatu, które zapraszają delikwentów do wspólnych nagrań, na koncerty i znaczące festiwale czy dla telewizji, która na przykład LDR sprzedaje jako kolejny ładny obrazek. Z drugiej strony trudno roztoczyć bufor ochronny, kiedy narzędziem sławy coraz częściej jest Internet. Szanse na zabezpieczenie się przed jego wpływem są mniej więcej takie, jakby zamykać oczy zamiast używać kondoma. Przekaz „no future” staje się modną przyprawą do serwowanej nam muzycznej strawy. A przecież to wszystko i tak jest już mocno popieprzone.

A zatem, jaka jest tajemnica podatności gruntu, na który pada takie ziarno? Czy pokolenie dzisiejszych dwudziestoparolatków to chodzące zaburzenia psychosomatyczne, rykoszet frustracji rodziców, którzy na sinusoidalnej linii życia, po latach komunizmu, znowu są w depresji? No może na pierwszy rzut oka nie każdemu kojące dźwięki harfy z „Video Games” kojarzą się z degrengoladą, a inni nie uwierzą, że przyprawiające o ciarki „Wicked Games” są nie o miłości a o prywatnej sesji ze striptizerką. Oczywiście dopóki nie wsłuchają się porządnie w słowa albo nie zajrzą na RapGenius.com. Zachęcam do refleksji na ten temat video games, wicked games i tym podobnych – bo jeśli życie to rzeczywiście jakaś game, to czy aby na pewno chodzi w niej o to, żeby jak szybciej nastąpił jej over?




While chatting away (The artist’s responsibility for the message)

There have been many discussions about the artist’s responsibility for the message directed to the audience. Their roughness and inconclusiveness ranks this topic on the blacklist of confabs right next to political option, attitude towards the Catholic Church, gay adoption or superiority of PES over FIFA. Perhaps not as high as it deserves it.

One’s outlook on life is created by the knowledge handed down to him by his parents, in the education process (in the best secenario – also from the perused literature, in the worst case – from pudelek.pl), on a daily basis in a form of a colorful pill offered by the TV and, which might be of the greatest importance, from those few people whom we personally acknowledge as authorities. Probably some of you right now experience a vivid vision of your Polish teacher and reciting of invocation to „Pan Tadeusz” in a stuffy classroom sometime in May. But today we’re not talking about clichés. Music! Who would have thought! Ok, it’s not of the same importance for everyone, I even suppose the meaning diminish as we get older. But it’s not to be underestimated. An average men (minor fans of Justin Bieber and techno music psychofans are excluded) treats music as a pleasant form of relax – he listens to music while cleaning up the apartment, plays it to avoid awkward silence during the closed-circle parties, he goes to music festivals to take a rest from his neurotic wife and crying toddler. This escalates when it comes to foreign music. One may not speak English (young bloods make faces distasted and the old generation beat their breasts and swear in Russian) hence enjoy a nice pop song, shake his hips to a lively rhythm and strain his voice under the shower singing onomatopoeic version of the chorus („tulibudibu dałczju”). But actually in the case of the young generation, speaking perfect English learned while watching dozens of serials, the real risk connected with the message becomes immediately apparent. Music is not only a form of entertainment. It is also an excellent social influence tool. It may not even be used consciously and on purpose – let’s be honest, artist hardly ever reflect about the ways their words may be received. Their highest concern is to make sure the rhyme between the lines is at least single. But music, alike sport, may engender a very strong fascinations. The motives are second-rated – endless love for an artist may start when you identify yourself with: an unfortunate love he describes or happy never ending love, summer enchantment, self-love etc. In this case the extraterrestrial thread of understanding, not the music production itself, will be the core of this fan adoration. On the other hand, love can be aroused by couple of pleasant melodies which repeated a proper amount of times launches a turbo transformation from layman to a psycho fan. There is no point in denying that there is a feedback. Freedom of speech and expression, own view of the world and limitless fantasy are artists’ holy rights. He can simply play with the words instead of using them as a torch of education. For many of them singing itself and creation process are the stake. The only results that he cares about are net sales, income from concerts and competition with other artists over ranking on OLIS (Official Retail Sales Chart). The artist is either happy or annoyed to watch a growing throng of his imitators and to get thousands of messages from fans and millions of likes on Facebook. He refuses to take on responsibility for the fact that his teenage audience eagerly absorbs some of his slogans. We must remember that the creation process takes place in a certain emotional state, moment in live and is influenced by all kind of incentives. The author’s mood can change in a few days hence the listener is left only with the song’s lyrics which analyzed a hundred times will make his way towards contempt for woman because apparently they all are just tricky hoes... To be perfectly honest there is not much to discuss as long as it’s about praising certain music genres, sport disciplines, cool places or ways of dressing. It's not that bad if we are encouraged to carpe diem or to be passionate about something else than gathering study materials. The problem starts when the message undermines the natural order of the universe and the fundamental difference between right and wrong. When jing-jang melts into a meaningless pulp. Our Western culture is first one to fall anyway because it focuses its energy and momentum on relativism and insipidity. It rejects historical values and principles in favor of individual liberty, freedom of speech and choice, regardless of rationales which drove our ancestors to set this values and principles over the past thousands of years in the first place. To illustrate this thesis I would like to give you an example of two young artists from across the ocean who debuted in 2011 – one in certain underground circles and the other with quite an entry as befits a ready to sell, nicely wrapped product. I’m talking about The Weeknd and Lana - Silicone Lips - Del Rey. The first one is a 21-year-old from Kanada, who as far released three mixtapes in 2011; the other one is a five years older daughter of a millionaire with a thorough image of a sex bomb from '60s and already two studio albums” „Lana del Rey” and „Born to Die”.  Comparative analysis of this two characters might be very interesting but what intrigues me the most is the one thing they have in common: showing the use of stimulant as perfectly natural thing and describing the facts of their youthful life through alcohol and drugs. Provided that for LDR it’s just a part of her image, it looks like The Weeknd basically describes his never ending parties, just like Charles Bukowski once used to. I don’t claim that they openly encourage dissipation. But they promote it anyway. I personally experienced the unhealthy fascination with The Weekend, which I expressed in a paean to his first mixtape (http://halfkethalfamazing.blogspot.com/2012/08/you-wanna-be-high-for-this-weeknd-house.html). He doesn’t actually call for drug use but he pictures such a beautiful world without worries, we just want to dive in it like a duck in a water. The music about fucking and doing drugs perfect for… fucking and doing drugs. If everyone does it, why woudn’t I? Such a promotion is kind of a challenge for a school psychologist in a long flowered dress and colorful glasses who will try to convince your children and younger siblings about harm drugs can cause. Is it even possible to convince someone who is just about to start his relationships with the opposite sex that monogamy is just right and woman deserve respect, if another artist is persuading that frequent change of sexual partners eliminates problems peculiar for long-term relationships and necessity of reaching a compromise? LDR tells stories of toxic love, weak, submissive woman who subordinate to men’s will even at the cost of self-respect – no wonder they don’t get it in return. Following such an example is not making it hard for a teenage girl to come to believe that the real love is nothing more than a life next to a drunk ass macho who delivers slaps as precisely as he forms the white lines. And remember that the A class narcotics are not the same as smoking weed in the hood. Let’s face it – pot can make on slack, the real danger to health and sanity comes from abuse of alcohol and heavy drugs.

The real puzzle here is the popularity of this trend. Of course the music scene was never short of rebel artists whom we know as much as because of their creative output, as their disturbances. But somehow I can’t get rid of the impression that to the certain point on the axis of time there was no compulsion to start the verse with information about drugs they are intoxicated with. It’s like an opening of an act in a decadent drama. It wouldn’t be so alarming if this drama got stuck on a bookshelf of certain desperate people. But it’s hard not to care if this peculiar tumor becomes attractive to idols to whom young generation looks up to, who invite the delinquents to joint records, concerts or biggest music festivals, or to TV which sells LDR as another pretty picture. On the other hand it is difficult to build a protective buffer zone when it comes to the Internet. Chances to protect oneself from its influence can be compared with closing one’s eyes as a method of contraception. ‘No future’ slogan becomes an exotic seasoning to a music offer. To be honest, it’s unnecessary – it’s all hardly eatable already.

Therefore what is the secret behind susceptibility to this kind of influence? Is a new generation an embodiment of psychosomatic disorder? A ricochet of frustrated parents, who’s sinuous line of life, just like in the communism, is back in the depression? Well, maybe at first sight restful sounds of the harp in „Video Games” doesn’t bring downfall to one’s mind. Nor goose-bumps-giving „Wicked Games” associates with a private lapdance instead of romantic love. Unless we listen carefully to the lyrics or discover their meaning on RapGenius.com. I urge on to afterthought about video games, wicked games and the like. Cause if life is actually some kind of a game, can we call its early over winning?

You Might Also Like

0 komentarze

Subscribe